Pierwszy Zbór Kościoła Chrześcijan Baptystów w Poznaniu

Dotknął mnie dziś Pan

Myślę, że już w dzieciństwie szukałam Pana Boga. Świadomość jego obecności towarzyszyła mi zawsze. Pamiętam, że będąc kilkuletnim dzieckiem, wyobrażałam sobie, leżąc w łóżku przed snem, że Pan Jezus siedzi obok. Zamykałam oczy, macałam ręką kołdrę, sprawdzałam czy nie ma Go obok mnie, oczekując jednocześnie, że zobaczę Go oczyma mojej wyobraźni.
Urodziłam się w rodzinie katolickiej, w związku z czym formułki modlitewne nie były mi obce. Ale kiedy udało mi się opanować „Ojcze Nasz…” było to dla mnie duże przeżycie. Nigdy nie miałam pamięci do teorii.
Moje dzieciństwo mijało w odcieniach szarości, poprzecinane gdzieniegdzie wdzierającym się z innego świata słońcem i czasami kolorami, do których uciekałam z domowego gniazda na całe godziny. Może dzięki temu udało mi się uniknąć „powikłań zdrowotnych”, które niewątpliwie czyhały w powietrzu mojego rodzinnego domu. Alkohol, przemoc, strach, wstyd i przeświadczenie o niezmienności tej rzeczywistości dominowały w przeważającym procencie nad wszystkim co było temu przeciwne. Ciężar grzechu przygniatał członków mojej rodziny nieustannie.
Nieśmiała, wstydliwa, z bardzo małym poczuciem własnej wartości, walczyłam jednak zawsze o zachowanie i możliwość rozwijania mojej osobowości. Podejmowanie decyzji życiowych i upieranie się przy nich było moim ratunkiem. Dzisiaj umiem to określić (z perspektywy czasu), że to była droga do wolności. Wolności od niewoli grzechu, grzuchu, który od mojego urodzenia psuł i zaciemniał moje i mojej rodziny życie… Jednak Pan Jezus był zawsze przy mnie. Dzisiaj to wiem, dzisiaj potrafię to zauważyć.
Moja droga do Pana Boga zaczęła się już w szkole podstawowej. Wówczas „zapisałam” się do Oazy. W ciągu następnych lat mojej do niej przynalezności, byłam kilka razy na pielgrzymce w Częstochowie. Po powrocie z jednej z takich wypraw spałam dwie doby, a mama stała nad moimi pokiereszowanymi nogami i płakała.
Wszystkie te i inne doświadczenia podczas tych wypraw, obozów letnich i wielu spotkań w gronie wspólnoty oazowej, miały mnie przybliżyć do Pana Boga. Cierpliwie czekałam na „coś”. Ale im dłużej to trwało, tym dłużej wydawało mi się, że nie jestem zdolna zrozumieć o czym do mnie mówiono i nie osiągnę takiej głębi duchowej, zjednoczenia w modlitwie, jak niektórzy to prezentowali. Podczas długich modlitw w zimnym, głuchym budynku, moje myśli i uczucia koncentrowały się w ogromnym stopniu na obolałych od klęczenia kolanach, zimnych plecach i okropnie nudnym trwaniu w pozie-pozycji, odpowiednim wyrazie twarzy, zmarszczonym czole sugerującym skupienie. Zmęczenie i znudzenie wszystkim co się działo, a czego moja dusza nie rozumiała, było ciężarem, który musiał zmienić moje życie.
Mając 18-naście lat zauważyłam, siedząc w kościelnym budynku podczas mszy, rozglądając sie na boki i próbując uczestniczyć w kolejnych punktach programu, że to co dzieje się wokół mnie i w czym przez wszystkie lata starałam się sumiennie uczestniczyć – nagle stało mi się zupełnie obce, ale co najważniejsze, odkryłam, że w tym nie ma tego, czego zawsze poszukiwałam – nie ma Boga! Po raz pierwszy do mojej świadomości dotarła zupełnie samodzielna, nie poddająca się wyuczonym, „przyzwyczajonym” zasadom i tradycjom własna opinia – „Bóg nie wyraża się w tym co tutaj widzę, ale zupełnie inaczej. Nie wiem jeszcze jak, ale jestem pewna, że moje poznanie Boga i znalezienie z nim kontaktu zależne jest od szczerości uczuć, wolności ducha i swobody wypowiadania swoich uczuć względem Stwórcy.” Właściwie z tygodnia na tydzień przestałam chodzić na msze. Oddaliłam się od dotychczasowego środowiska. Na głowie miałam tyle innych spraw. Nauka w liceum plastycznym, budowanie swojej artystycznej osobowości, dojrzewanie emocjonalne. W wieku dziewiętnastu lat pierwszy papieros. Potem następny podkradziony siostrze. I tak dalej i tak dalej. Po nieudanej próbie dostania się do ówczesnej WSSP, znalazłam pracę jako grafik w szwedzkiej firmie produkującej kosmetyki. Zderzenie z ludźmi dorosłymi, z obyczajowością i problemami tych osób, było dla mnie przeżyciem bardzo głębokim i wprowadziło dziewczę nieśmiałe, naiwne i bezbronne w świat grzechu, będącego normą dnia codziennego. Trwało to cztery lata, które były dla mnie ogromnym ciężarem. Nie mogąc wyzwolić się z trybów, w które się wpakowałam, zaczęłam się modlić. Pan Bóg wysłuchał moje modlitwy! Poznałam mojego obecnego męża Krzysztofa. W krótkim czasie okazało się, że Krzysztof jest protestantem. Bez oporu pozwoliłam zawieźć się którejś niedzieli na nabożeństwo do jego Kościoła. Poznałam jego rodziców, zjadłam z nimi obiad. Po ośmiu miesiącach znajomości wzięliśmy ślub. Było pięknie, było też tragicznie – w siódmym miesiącu ciąży straciliśmy synka. Było to bardzo ciężkie przeżycie, ale szybko miało się okazać, że najgorsze i to przez kilka kolejnych lat jeszcze przede mną. Chęć posiadania dziecka była ogromna, ale nie spełniona. Ciąży nie ma! Ciąży nie ma! Dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Szukanie pomocy u poleconych, renomowanych lekarzy. Upokorzenia, naiwność, brak zdolności do oceny sposobów leczenia. Mijające lata, starzenie się. Opromienione, piękne, szczęśliwe i kwitnące koleżanki spodziewajace się potomków. Opowieści najbliższych (mających dobre intencje) o dzieciach, które przyszły na świat w tej czy innej rodzinie. To wszystko niszczyło mnie, moje poczucie własnej wartości jako kobiety. Mój tryb życia nie pomagał mi, dopełniał gorycz, która wypełniała już zdaje się całą mnie. Żyłam z dnia na dzień. Rano do pracy, potem dom, obiad, wyjście do znajomych, piwo, papierosy, powrót o 12-tej, 1-wszej w nocy. I znowu rano. Całe moje życie.
Pewnego lata spędzaliśmy wakacje nad jeziorem w towarzystwie naszych stały znajomych. Domki letniskowe, nuda, piwo, papierosy. Każdy dzień podobny do poprzedniego. Zastanawiające i odkrywcze – ile alkoholu dziennie mogliśmy w szóstkę wypić. Te dwa tygodnie były dla mnie udreką, a kolejne dwa załamały mnie jeszcze bardziej. Wróciliśmy do Poznania. To co zobaczyłam kiedy spojżałam w lustro, było przerażające. Schudłam, cera nabrała koloru sino-bladego. Włosy zawsze proste, oklapnięte i sztywne – wyprostowały się, zesztywniały i oklapły jeszcze bardziej, nie dając się ułożyć w żaden zadawalający sposób. Do tego ciągły ból z powodu braku ciąży. Życie plugawe, brak dziecka, tajemnice… Tajemnice – to coś co potrafi człowieka zabić. Mnie zabijało. Mój nałóg tytoniowy był częściowo tajemnicą. Nigdy się do niego nie przyznałam przed moją rodziną, podczas gdy teściowie o nim wiedzieli. Po przerwie spowodowanej utraconą ciążą, wróciłam do nałogu. Ale tym razem moja tajemnica rozciągnęła się również na nich, a z czasem również na pracowników firmy (szantaż premiowy).
Mój nałóg był tajemnicą, nie mięli o nim wiedzieć najbliżsi zarówno w rodzinie jak i w pracy. Ale to nie znaczy, że mój nałóg się zmniejszył. Moje potrzeby były takie same. Niemożność zapalenia kiedy się chce i gdzie się chce, prowadziła do tego, że winnymi tego stawali się ci, przed którymi tajemnica obowiązywała. Dotyczyło to zwłaszcza rodziny. To pociągało za sobą zmianę uczuć jakimi darzyłam poszczególne osoby. Moi teściowie (wtedy już osoby żyjące z Bogiem) byli szczególnymi ludźmi, całkowicie innymi niż ci, których znałam z własnego domu – ciepli, radośni, otwarci, uprzejmi. Ale konieczność zatajania mojego nałogu i wytrzymywania bez nikotyny podczas kilkugodzinnego czasami widzenia się z nimi, powodowała niechęć i złe uczucia do nich.
Nie dawałam sobie rady z coraz to kolejnymi ciężarami. Skutkiem tego zaczęłam czuć się odpychana, obmawiana i nieakceptowana w pracy. Przeżyłam również miesiąc koszmaru, który trudno mi opisać słowami. Nagle uświadomiłam sobie, że od paru dni dręczy mnie coś co powoduje drżenie całej mnie. Był to strach. Strach przed śmiercią, a raczej przed tym, czego nie ma po śmierci, albo raczej, że niczego nie ma po śmierci. Strach przed tym, jak to będzie kiedy zamknę oczy, zasnę i już nigdy więcej się nie obudzę. Gdzieś w środku coś nie dopuszczało do myśli, że życie kończy się wraz ze śmiercią fizyczną. I choć zawsze wydawało mi się, że wiem iż jest inaczej, to znaczy, że jest Niebo, a w nim Pan Bóg, albo Piekło i brak w nim Boga, to teraz nagle pojawił się strach przed nicością. Ten czas był zgrozą potworną, pułapką, opętaniem, bliskością Szatana. Ten czas jednak pozwolił mi się skonfrontować z prawdą: śmierć fizyczna to nie koniec, fizyczność to mniejsza wartość, a co najważniejsze utwerdziłam się w dotychczasowym przekonaniu o życiu wiecznym w Ziemi Obiecanej. Ten czas minął, a zbliżał się nowy czas, o którym jeszcze nie wiedziałam.
Muszę tutaj jeszcze coś dodać: przez wszystkie te lata myślałam o Bogu, modliłam się raczej codziennie w sposób w jaki umiałam (poranny i wieczorny pacież). Miałam świadomość swojej grzeszności i jej skutków, czułam ciężar moich grzechów, obserwowałam jak przez grubą szybę (nie do zbicia) ludzi, którzy żyli z Bogiem na co dzień – i było to jak bajka – w moim mniemaniu niemożliwe do osiągnięcia.
Zaczęłam czytać Biblię. Trwało to trzy lata. Przeczytałam ją od początku do końca, choć często słowa lały się jak potok i uciekały gdzieś bezpowrotnie. Miałam świadomość daru jaki otrzymałam od Boga – mojego męża. Teraz wiem, że poznanie go było początkiem drogi do Boga. Zaczęło się coś dziać. Zaczęłam odczuwać potrzebę, tęsknotę za zmianą, choć nie pojmowałam jak to jest możliwe – żyć bez grzechu. Życie bez grzechu było raczej w mojej świadomości tak niemożliwe, niezmienne, jak system komunistyczny, kiedy jeszcze twardo panował w naszym kraju. A jednak. Widziałam i czułam, że coś jest możliwe. Tylko co zrobić? Mój nałóg. Nawet jeśli chciałabym podjąć jakieś kroki, to jak mogę stanąć przed Panem tak brudna i uzależniona?!! Mądrość ludzka i zdolność podejmowania decyzji nie ma żadnej wartości i mocy.
Po pięciu miesiącach od pamiętnych „upojnych” wakacji, nadszedł koniec roku ’98, Sylwester i Nowy Rok ’99. Oczywiście spędziliśmy ten „radosny” czas w gronie naszych stałych przyjaciół. Tym razem miarka się przebrała. Poszliśmy spać tamże, chyba o 3-ciej w nocy. Wstaliśmy z „ciężarnymi”, obolałymi głowami o 8.00 rano. Nie umyci, śmierdzący, tak naprawdę pijani, oboleli. Było mi niedobrze z tym wszystkim i na żołądku, czułam się jak śmieć! Ja, która miałam ambicje być matką i być blisko Boga! Zagłada! Byliśmy w takim stanie, że z Przeźmierowa nie wróciliśmy do Poznania, ale wsiedliśmy do naszego Malucha i unikacąc kontroli drogowej pojechaliśmy na łono natury na spacer w celu wywietrzenia się i otrzeźwienia w miarę możliwości.
To jaką zastałam się pierwszego dnia nowego roku 1999 – zapoczątkowało przełom w moim życiu. Dotknęłam dna. I choć wiem, że dno w życiu każdego człowieka jest na innym poziomie, to moje było właśnie na tym. To był koniec! Teraz pozostała już jedna droga, która mogła zmienić moje położenie – skierować się ku górze! Jak się okazało Góra była również skierowana ku mnie przez cały czas.
5 stycznia – pierwszego dnia pracy w nowym roku (poniedziałek) zdecydowanie i nagle – nie zapaliłam papierosa! Tak było cały dzień i następny, aż do soboty, kiedy odwiedziliśmy innych naszych palących znajomych. Już wtedy wiedziałam, że nie wrócę do palenia, to było silne bardzo mocno. Ale było coś we mnie, a nie ze mnie, co kazało mi sięgnąć po papierosa jeszcze raz. Wzięłam jednego, zapaliłam, nie dokończyłam. Było mi niedobrze, wiedziałam, że tego nie chcę – zgasiłam. Tak ostatecznie rozprawiłam się z nałogiem.
To co było dla mnie przeszkodą w podjęciu decyzji o stawieniu się przed Bogiem i oddaniu Mu swojego życia – On sam usunął. Pokazał mi, że Jego życzeniem jest, abym zmieniła swoje życie. Wytrącił mi z ręki argument, a jednocześnie pokazał jak blisko mnie jest swoją obecnością i działaniem.
Od tego czasu uspokoiłam się, stałam się pogodniejsza, moja niechęć, wobec „przeszkadzjących mi” dotąd osób, minęła. Pan przygotowywał mnie na najważniejsze. Dla mojego komfortu, usuwał z mojego życia przeszkody, które leżały na drodze do Niego.
W moim drugim domu, zawsze i bez blokad, rozmawialiśmy przez te lata o Bogu, teściowie widzięli, że ten temat nie jest mi obcy. Pewnego dnia (piątek wieczorem), teść zdał mi relację z prelekcji jednego z gości w ich kaplicy, na temat interpretacji Księgi Daniela w świetle dni ostatecznych. To wzbudziło we mnie uczucie, o którym Biblia mówi bardzo często i określa jako „początek mądrości”, a mianowicie – BOJAŹŃ. Dotąd Bóg był obiektem moich tęsknot, potrzeb duchowych i emocjonalnych. Teraz jeszcze doszło coś co On określa jako „początek mądrości”.
Strach jaki się we mnie zrodził w piątek wieczorem, w łóżku przed snem, strach przed sprawiedliwością, konsekwencją, ostatecznością i gniewem Bożym – zaowocowal tym, że poranek dnia następnego (sobota) – był pierwszym dniem mojego nowego życia!
Krzysztof był w pracy, teściowie wyjechali do zboru w jakiejś sprawie. Ja obudziłam się, kiedy już się wyspałam. Rozlazła, w koszuli nocnej, dochodząca do siebie po przebudzeniu, stanęłam w korytarzu pustego mieszkania. Od niechcenia zerknęłam przez otwarte drzwi na stolik w sypialni teściów, na którym zawsze leżała jakaś książka o tematyce związanej z Panem Bogiem. I tym razem tak było. Spojrzałam i pomyślałam: „A niech tam. Nikogo nie ma, wezmę sobie i zerknę.” Tak też zrobiłam. Przewertowałam, ziewając jeszcze, spis treści, nie licząc się wcale z tym, że będę coś czytać. Jeden z tytułów rozdziałów zwrócił moją uwagę, choć nigdy później nie mogłam go odszukać. Otwarłam odpowiednią stronę, usiadłam w dziennym pokoju, nie przejmując się moim strojem, fryzurą i ogólnym stanem śpiocha i zaczęłam czytać. Bohaterem był chłopiec, który nie pamiętam dokładnie dlaczego, wypowiada słowa… słowa, którymi prosi Pana Jezusa, aby wszedł w jego serce i zmienił jego życie. Aby był jego Panem i Zbawicielem. To był mój koniec, a zarazem początek! Nie musiałam się zastanawiać. Już wiedziałam: Pan podsunął mi tę książeczkę, aby włożyć w moje serce i w moje usta tę właśnie modlitwę – postanowienie. Przygotował mnie dzień wcześniej przez uzdolnienie mnie do bojaźni Bożej, a teraz pokazuje mi co czynić dalej. Powtórzyłam za książkowym chłopcem: „Panie Jezu, zapraszm Cię do mojego serca, proszę oczyść je i zamieszkaj w nim. Pragnę, abyś był moim Zbawicielem. Przychodzę do Ciebie taka jaka jestem, z wszystkimi brudami i ciężarami, bo sama już nie mogę ich dźwigać. Już nie mogę. Pragnę nowego życia, bez grzechu. Proszę pomóż mi. Bądź moim Panem.”
W jednej chwili w moim ciele zaczęło dziać się coś niepowtarzalnego, coś trudnego do opisania. Mówię w ciele, również w duszy, w umyśle, w oddechu, w płucach, w rękach, nogach, plecach. Nagle wstałam, jakby ktoś napełnił mnie powietrzem (zupełnie jak zflaczałego balona) i wyprostował mi nogi, moje ręce się uniosły, twarz skierowała się ku górze, cała napełniona byłam radością. To nie było ze mnie, to był Duch Boży. Miałam ochotę wołać, uwolnić swój głos, wołać na chwałę Panu! Byłam nowa! – TO BYŁ POCZĄTEK! Wtedy odałam swoje życie Panu Jezusowi, przyjęłam Go jako swojego Zbawiciela, jako Króla i Pana. Odrzuciłam wszystko. O niczym innym nie myślałam, nic innego się nie liczyło. Ten czas był najwspanialszym w moim życiu. DOTKNĄŁ MNIE PAN.
Kiedy minęło trochę czasu i poszłam do łazienki sprawdzić czy to nadal ja, do domu weszła moja teściowa. Zapomniała wziąć coś ważnego i musięli wrócić. To co się stało potem, było dla mnie wielkim świadectwem mojej przemiany. Dotąd moja teściowa irytowała mnie strasznie, na jej widok sztywniały mi mięśnie. Zawsze jednak starałam się jej tego nie okazywać, przecież to nie była jej wina. Teraz kiedy weszła, wyszłam z łazienki i właśnie jej powiedziałam bez łez, ale pełna łagodności i potrzeby wyznania jej tego, że chcę się ochrzcić. Ten krok – chrzest – był dla mnie tak oczywistą koniecznością, że nie musiałam się nad jego słusznością zastanawiać. Radość była ogromna. Następnego dnia, w niedzielę, nie wytrzymałam. Pojechaliśmy z Krzyśkiem – moim mężem – do Kościoła Chrześcijan Baptystów. Akurat skończyło się nabożeństwo, wyszedł Pastor i powiedziałam mu o mojej decyzji. Przyjął to z radosną powagą i spytał czy czułabym się na siłach złożyć teraz świadectwo przed Kościołem. Tak bardzo byłam zdeterminowana do nowego życia z Panem Bogiem, że skrępowanie przed nieznajomymi ludźmi, nie przeszkodzilo mi w podjęciu decyzji. Świadectwo złożyłam.
W następną niedzielę, 21 maja 1999 roku, przyjęłam chrzest przez zanurzenie, w Imieniu Pana Jezusa Chrystusa przed Kościołem Bożym, jako świadectwo mojej wiary w Chrystusa Zbawiciela Syna Bożego.

To jak jesteśmy brudni i jak grzeszne jest nasze życie nie jest rzadną przeszkodą w przyjściu do Pana. To z czym my sobie nie radzimy, co wynika z naszej słabości do grzechu – ON usuwa z naszego życia, bo NAS KOCHA TAKIMI JAKIMI JESTEŚMY I TYLKO JEGO MOCĄ MOŻEMY ZOSTAĆ UWOLNIENI OD GRZECHU. NA ZBAWIENIE NIE JESTEŚMY W STANIE SOBIE ZASŁUŻYĆ, BO UCZYNKI GRZESZNIKA NIE MAJĄ MOCY ZBAWCZEJ. TYLKO DZIĘKI OGROMNEJ ŁASCE I MIŁOŚCI BOŻEJ MOŻEMY DOSTĄPIĆ ODPUSZCZENIA GRZECHÓW I NAGRODY W WIECZNOŚCI JAKĄ NAM ZGOTOWAŁ PAN JEZUS W SWOIM KRÓLESTWIE PRZEZ SWOJĄ ŚMIERĆ I ZMARTWYCHWSTANIE.

Jeśli dzisiaj stoisz na krawędzi, jeśli twoje życie splugawione jest grzechem, a Ty nie możesz na siebie patrzeć. Jeśli płacz zalewa łzami twoje serce, a oczy nie mają odwagi na siebie spojrzeć. Jeśli każdy Twój nowy dzień budzi się bez uśmiechu, a noc przepełniona jest lękiem przed smutkiem kolejnego dnia. Jeśli Twoje życie stało się powtarzaniem się schematów. Jeśli złość, rozgoryczenie i bezradność wobec słabości wdzierają się do twojego życia bez pardonu… jeśli…

TO WYCIĄGNIJ SWOJE RĘCE, UNIEŚ SWOJĄ TWARZ I WOŁAJ, CHOĆBY W MILCZENIU, DO JEDYNEGO, KTÓRY CIĘ PRAWDZIWIE UKOCHAŁ. BO NIE MA NIKOGO INNEGO, KTO MIAŁBY W SOBIE DLA CIEBIE TYLE MIŁOŚCI. TYLKO ON JEST PRZY TOBIE ZAWSZE, TYLKO ON NIE ODWRACA SIĘ OD CIEBIE KIEDY NAWET TY NIE MOŻESZ NA SIEBIE PATRZEĆ… BO ON TAK CIĘ UKOCHAŁ, ŻE WOLAŁ ZGINĄĆ ZA CIEBIE, NIŻ PATRZEĆ NA TWOJE WIECZNE CIERPIENIE.
JUŻ TERAZ MOŻESZ BYĆ JEGO KRÓLESTWEM!!!

!!! NIE CZEKAJ, NIE MA CZASU !!!

!!! JEZUS JEST RÓWNIEŻ TWOIM ZBAWICIELEM !!!
!!! ZOSTAŃ DZIECKIEM KRÓLA !!!
Pierwsze moje słowa, które nakreśliłam ręką na przypadkowej kartce, zaraz po moim ponownym narodzeniu, do moich teściów, z którymi wówczas mieszkałam:

„Dotknął mnie dziś Pan i radość ogromną w sercu mam. Jutro poznacie mnie jeszcze raz. Dziś przyjęłam Jezusa do mojego serca. Teraz czuję wszystko, co dotąd tylko słyszałam i mówiłam. Wydarzyło się coś ważnego, jestem inna, wolna, odważna, jasna.
Miałam problemy, już ich nie mam. Płakałam z żalu, płaczę z radości. Myślałam, że kocham, kocham teraz. Myślałam, że wiem, wiem teraz, że nie wszystko wiem. Rozumiem co znaczy „…dotknął mnie dziś Pan…”, co znaczy „pokora”, co znaczy „ufność”, co znaczy „spokój ducha”. Wpuścić Pana do serca swojego, to nie słowa, nie przenośnia, nie abstrakcja, nie slogan – to uczucie szczere, prośba o pomoc, to oddanie kierownictwa, to koniec borykania się z nierzeczywistymi i nieważnymi problemami.
Wiem teraz kim jestem, chociaż tak dotąd „myślałam”. Bóg to nie ucieczka przed strachem, Bóg to Prawda i Rzeczywistość. Wiem to teraz, chociaż dotąd o tym „wiedziałam”.
Ciągle płaczę, bo jestem szczęśliwa. Płaczę jak dziecko, które przyszło na świat. Boli mnie gardło, bo wiele jeszcze łez i słów w nim mam.
Nie było błyskawic, grzmotów, ale stało się coś wielkiego dzisiaj tutaj. Jestem inna. Patrzyłam w lustro i było mi przyjemnie. Byłam sympatyczna. Moje oczy były spuchnięte, ale spokojne i przyjazne. Chciałabym wyjść na ulicę, aby wszyscy zobaczyli, że jestem nowa. Chciałabym zadzwonić do rodziny i im to powiedzieć. Nie boję się już o tym mówić, ale nie wiem czy dobrze bym zrobiła.

Dzisiaj 22 maja 1999 zaczynam nowe życie. Niech Bóg Was błogosławi i pozwala Wam odczuwać to, co ja czuję teraz – do końca, każdego dnia. W pełni świadoma tego co mówię i robię Kasia.”

Od tego dnia minęło 7 lat. Dzisiaj jestem mamą dwuch dziewczynek (5 lat i 3 latka). Przechodząc przez różne chwile – cudowne, trudne, wesołe, pełne smutku… ale zawsze pełne radości płynącej z niewzruszonej MIŁOŚCI, ŁASKI i WIERNOŚCI BOGA, rozmiłowuję się w Panu coraz bardziej i dostrzegam jak bardzo ON MNIE UMIŁOWAŁ!

Dziękuję Ci Jezu „ Bez Ciebie nie mogę już żyć, dla Ciebie me serce chce bić. ”
(marzec 2006 roku)

Kasia Błoch bloszki@wp.pl

Wróć